2018-11-26
Dziś pragnę podzielić się z Wami kilkoma przeżyciami, które są dla mnie bezcenne, bo dzięki nim żyję. Jak się domyślacie po tytule, żyję właśnie dzięki Tej Wspaniałej i ukochanej Mamie:) Potwierdzą to fakty, które postaram się w sposób obrazowy przedstawić najlepiej jak tylko potrafię...
Zacznę od chwil tuż po wypadku, gdzie „anioły w zielonych fartuchach” nuciły smutną pieśń, a Kapłan udzielał ostatniego namaszczenia. W zasadzie to było pożegnanie rodziny z ciałem, w którym serce biło dzięki respiratorowi. Płuca tak zalane wodą rokowały jednoznacznie na nieuchronny koniec życia. Śpiew „aniołów z oddziału” przerwało jedno spojrzenie Maryi. Tak pewny zmierzch odprawiony został przez „Świtu Blask”, który ożywiwszy moje ciało, wlał w serca bliskich utraconą nadzieję. Tuż po „ożywieniu” słowa zdumionego lekarza brzmiały: Nie umiem odpowiedzieć jak wasz syn uniknął śmierci, ktoś tam na Górze postanowił Wam go oddać, bo wszystko na to wskazuje, że będzie żył.
Kiedy otworzyłem oczy nic nie pamiętałem, myślałem, że wpadłem w poślizg autem i bałem się, że rodzice będą źli, że go rozbiłem. Dopiero siostra mi powiedziała, co się wydarzyło…
Po jakimś czasie mama powiedziała: Synku gdyby nie Matka Boża, to nie byłoby cię z nami, umierałeś, a my w domu odmawialiśmy różaniec, za różańcem i wiedziałam, że będziesz żył, wierzyłam Maryi bezwarunkowo…
Napisałem, to w przybliżeniu, ale zapamiętałem to, co mama powiedziała na zawsze. Dlatego w każdej dramatycznej sytuacji prosiłem Maryję o pomoc i wszystkie zagrożenia miały szczęśliwy koniec. A to kilka z nich, które traktuje w kategoriach cudu.
Po wypisie z OIOM-mu, trafiłem na oddział rehabilitacji. Tamtejsi lekarze skierowali mnie na powtórne prześwietlenie rdzenia kręgowego rezonansem magnetycznym. Badanie miało zostać przeprowadzone w innym szpitalu oddalonym o kilkanaście kilometrów od miejsca, w którym przebywałem na rehabilitacji. To był czas, w, którym miałem w głowie jedną myśl „umrzeć”. W drodze na badanie Bóg „powiedział sprawdzam”. Dusiłem się własną wydzieliną, a w karetce ani na badaniu nie mieli ssaka. Kiedy śmierć zaglądała mi w oczy, wówczas zapragnąłem żyć. W myślach wołałem: Boże mój ratuj! Już nie chce umierać, Matko Moja uratuj mnie…, zacząłem odmawiać Tą nadzwyczajną modlitwę, Zdrowaś Maryjo…, zaopiekuj się mną Mamusiu.
Traciłem już rzeczywisty obraz tego życia…, twarze ukochanych coraz mniej wyraźne, ich dłonie trzymały mnie jeszcze chwile w wyobraźni i zrozumiałem, to koniec. Okruchem życia bicie serca, a końcową weryfikacją już nie wzrok, a słuch, bo docierały do mnie jakieś pojedyncze słowa: Odessij…, jeszcze raz…, ok. już jest w porządku…
Kolejny pełen dramatu powrót do życia…, łzy same płynęły, nawet ten okropny ból, przy wymianie rurki tracheotomijnej z plastikowej na metalową nie był niczym wielkim. Odczułem go później, do badania musieli mi założyć plastikową, a nie wiedziałem, że ona mnie uczuliła. Lekarz nie mógł jej wyciągnąć, bo wszystko wokół miałem opuchnięte. Kiedy ją wyszarpał na siłę, krew trysnęła na wszystkich dookoła. Przeżyłem i obiecałem Bogu i Maryi, że będę nad sobą pracował.
Wtedy nie byłem jeszcze świadomy tego jak ukochana Mama Boża troszczy się o każdego zwłaszcza wtedy, kiedy Jej zaufamy i oddamy swój los w Te cudowne Matczyne ramiona. Wiecie ile razy widuję Jej Twarz, serce w ludziach, którzy byli bądź są w moim życiu? Bez przerwy.
Po dziewięciu miesiącach pobytu na rehabilitacji zapadła decyzja o umieszczeniu mnie w Domu Opieki. Dla mnie był to cios, marzyłem, o powrocie do domu, a tu mi mówią o jakimś Domu Starców?!. Byłem zrozpaczony. W dniu, w, którym mnie przewozili ponownie myślałem, że lepiej by było abym wtedy umarł w tej karetce. Byłem kompletnie rozbity i mogłem zrobić tylko jedno, zwrócić się do Mamy o ratunek przed tym, co nieznane. Byłem jak dziecko, chciałem, aby rodzice trzymali mnie za ręce i nie odchodzili na krok. To tak jakbym narodził się na nowo z rozumem dorosłego i nieporadnością dziecka. Powrócił też dziecięcy instynkt i ta ufność, że tylko w obecności rodziców jestem bezpieczny. Gdy jechałem do nowego domu nie mogłem przestać płakać, odmawiałem „Zdrowaśki” wtulony w Maryję, Która reagowała natychmiast!. Niewyobrażalny lęk i strach zniknął, poczułem się nawet zakłopotany. Gdzie się podziały łzy? Gdzie ten okropny lęk? Za chwilę „stanę w drzwiach nowego domu, a ja już się nie boję?! Co się dzieje? Pytałem sam siebie… Wiecie, to trudne, co teraz napiszę, Maryja mnie kompletnie uspokoiła, a ja w to wątpiłem!. Bardziej byłem skłonny uwierzyć, że ktoś podał mi zastrzyk z morfiną, aby znieczulić mój paranoiczny strach, niż w to, że wszystko uciszyła Maryja. Wstyd mi, że tak słabej wiary byłem w tamtym czasie, zwłaszcza po tym, co wydarzyło się później.
W Domu Opieki czułem się naprawdę dobrze, czułem troskę i wsparcie ze strony personelu oraz dyrekcji. Byłem w szoku, że sam Pan Dyrektor od czasu do czasu wygospodarował te pół godziny, żeby rozegrać ze mną partię szachów.
Nie minął rok od pobytu w DPS, a musiałem jechać do Konstancina, na oddział urologii, który mieścił się obok głównego szpitala w niewielkim piętrowym budynku. Mówiono na niego „zameczek”, bo faktycznie tak wyglądał. Tu właśnie doświadczyłem cudu. Interwencja Ukochanej Maryi była niepodważalna. Po tym, co opisze w skucie przestałem wątpić, że nasza Mama jest przy każdym z nas i ratuje od nagłej nieprzewidzianej śmierci. Często jednak trudno uwierzyć w cud i jest on przypisywany przypadkowi, ale jak wyjaśnić to, co się wydarzyło? Posłuchajcie. Lekarze zlecili mi badanie urograficzne z podaniem kontrastu dożylnie. Miałem tą nieszczęsną rurkę tracheotomijną, która składa się z dwóch części. Jest jedna rurka główna, a wewnątrz niej jest druga, którą w każdej chwili można wyjąć i oczyścić specjalną szczoteczką pod bieżącą wodą. Jednak po każdym wyjęciu i myciu uchodzi ona po pewnym czasie deformacji, tak, że jest ją trudno włożyć, a jeszcze trudniej wyjąć. Bez pomocy (zazwyczaj był to nóż) nie można było jej wyjąć. Taką właśnie rurkę miałem tamtego dnia, bez podważenia jej nożem nie było możliwe, aby ją wyjąć i oczyścić z wydzieliny. Dodatkowo miała ona zabezpieczenia, aby się nie wysuwała, (to przydatne, kiedy jest nowa). Na badanie musiałem jechać do głównego budynku szpitala oddalonego dosłownie o jakieś dwieście metrów. Tego dnia miałem katar, była zima, pielęgniarka mnie odessała przed wyjazdem, jednak wydzielina szybko zbierał się na nowo. Z łóżka przełożyli mnie na leżankę z kółkami i to na niej Pani salowa z rehabilitantem zawieźli mnie na badanie. Byłem ciepło okryty i nie odczułem zbytnio zimowej aury. Po chwili byliśmy w środku szpitala zmierzając do pomieszczenia gdzie przeprowadzone zostało badanie. Trwało ono około dwudziestu minut. W jego trakcie poprosiłem o odessanie, ponieważ z trudem oddychałem. Pani, która weszła na chwilę oznajmiła, że nie mają tutaj ssaka i muszę wytrzymać jeszcze trochę. Choć były to dla mnie dramatyczne chwile to pomyślałem sobie:, Co ta kobieta mi tu chrzani?! Gdyby mnie tyłek bolał, to bym zrozumiał, ale ja tu się duszę! Wiem, że nie powinienem, ale życzyłem jej biegunki w autobusie, a wszyscy żeby krzyczeli – wytrzymaj, wytrzymaj…, jeszcze godzinka i będziesz w domu.
Jak ja miałem wytrzymać, no nawet gdybym chciał to jak przeżyć bez oddechu, no proste, nie da się. Kiedy mnie przekładali, ze stołu rentgenowskiego na leżankę z trudem łapałem każdy oddech, to była walka, a jej stawką życie. Czułem jak ono ze mnie uchodzi, do tego lęk i znane już myśli oraz obrazy bliskich… Chciałem, żeby ktoś z nich był przy mnie, abym mógł się pożegnać. Ale zamiast nich był przy mnie Ktoś o wiele bliższy i pisząc o tym uśmiecham się szeroko. Została mi modlitwa i kiedy wywieźli mnie z głównego budynku szpitala wskazałem ruchem ręki do rehabilitanta na rurkę tracheotomijną. Tylko tyle, a on chwycił za brzegi i bez trudu wyjął jej środkową część, wtedy mogłem zaczerpnąć powietrza. Oddychałem głęboko i nim dojechaliśmy na miejsce w pełni doszedłem do siebie. Po wszystkim zostały pytania, jak człowiek, który nigdy nie robił takich rzeczy wyjął rurkę, którą niełatwo było wyjąć za pomocą noża? Jak z rurki zostało całkowicie odwrócone zabezpieczenie, które także trudno się obracało. Na koniec, kiedy już leżałem bezpieczny w łóżku przyszedł ten rehabilitant i powiedział klucząc przy tym jak nieporadne dziecko(, lecz w pełni go rozumiałem ): Słuchaj tę rurkę, co ci tam pod szpitalem wyjąłem…, jak to w ogóle się stało, ja jestem bardzo wrażliwy, gdy słyszę jak cię odsysają to uciekam, aby tego nie słyszeć. A, tam zrobiłem bez problemu wszystko tak jak mówiłeś, nie mogę pojąć tej odwagi. Kiedy uświadomiłem sobie, co powiedział odparłem: Stary, (byliśmy na ty), ale ja ci nic nie mówiłem, ja tylko wskazałem ci ręką na rurkę, a jedyne, co robiłem to modliłem się w myślach do Maryi. Wtedy wstał z krzesła i powiedział tylko tyle: Dziwne wydawało mi się, że mówiłeś, ale obaj byliśmy w stresie, dobrze się skończyło. Uśmiechnął się i wyszedł.
Obaj wiedzieliśmy, że to, co się wydarzyło nie było czymś zwyczajnym, jak przypadek. Zrozumiałem wówczas, co znaczy modlitwa, wiara… Nie prosiłem: Maryjo ratuj mnie, a tylko odmawiałem w kółko „Zdrowaś Mario…” to nawet nie był Różaniec, a prosta modlitwa odmawiana z pełną wiarą, że za chwilę spotkam się z Mamą po drugiej stronie. Nie byłem świadomy jak potężna to modlitwa. Zrozumiałem, Jaką Wspaniałą Orędowniczkę mamy w Niebie. To Jej ofiaruję modlitwy do Pana Jezusa, bo wiem, że o cokolwiek poprosi swego Syna, On Jej nie odmówi. Można powiedzieć, że sprawy z Szefem załatwiam poprzez Maryję:), Dlaczego? Bo ofiara z moich „rąk” jest, że tak powiem utytłana w brudzie korzeni, które są skutkiem grzechu. Natomiast, kiedy te słabości oddaje Maryi, to z Jej dłoni są przyjmowane przez Boga i wysłuchiwane. Ale piszę to tylko odnośnie siebie, nie narzucam tu innym swojej ideologii. Każdy ma swój rozum i poglądy, ja tylko dzielę się doświadczeniami, które w dużym stopniu mnie ukształtowały i mają wpływ na moje życie. Maryja to moja droga do Jezusa. Amen.
Dodam jeszcze, że po śmierci rodziców byłem pewny, że nie dam sobie rady, ale dzięki właśnie Maryi wszystko mogę, wszystko znoszę i wszystko unoszę. Kocham Cię Maryjo :)
Pozdrawiam wszystkich!
copyright © 2013 www.mariuszrokicki.pl
Rokicki Mariusz Ul. Wyścigowa 16 m1, 26-600 Radom
projekt i wykonanie: www.zaginionestudio.pl